„Nasz człowiek w Hawanie”
„Nasz człowiek w Hawanie” („Our Man in Havana”), dramat obyczajowy, Wielka Brytania 1959, 103 min., reżyseria: Carol Reed, obsada: Alec Guinness, Burl Ives, Ernie Kovacs, Maureen O’Hara.
Akcja czarnej komedii zrealizowanej na podstawie powieści Grahama Greena przez mistrza dreszczowca kryminalnego Carola Reeda („Niepotrzebni mogą odejść”, „Trzeci człowiek”) rozgrywa się w przedrewolucyjnej, przedcastrowskiej Hawanie.
Niepozorny reprezentant firmy sprzedającej odkurzacze, Wormold (Alec Guinnes), zostaje prawie niepostrzeżenie dla siebie wciągnięty do brytyjskiej siatki wywiadowczej. Nie mając za grosz talentów szpiegowskich ani możliwości zdobywania użytecznych informacji, zaczyna je zmyślać, aby zadowolić swoich chlebodawców. Robi to tak dobrze, że zachwyceni rezultatami panowie z królewskiej tajnej służby przydzielają mu do pomocy dwóch współpracowników – radiooperatora i piękną sekretarkę Beatrice (Maureen O’Hara), na której powaby Wormold nie pozostaje obojętny. Nad jego głową zbierają się jednak ciemne chmury. Spreparowane przez Wormolda kompletnie wyssane z palca rewelacje o sekretnych, cudownych broniach wywołują lawinę krwawych wydarzeń. Giną dwaj niewinni ludzie, a życiu „naszego człowieka w Hawanie”, jak mówią o nim szefowie, zaczyna grozić poważne niebezpieczeństwo.
Film znakomicie, z nerwem, choć także i z przymrużeniem oka oddaje niespokojnego ducha czasów żelaznej kurtyny i zimnej wojny, która na froncie wywiadowczym nieraz zmieniała się w gorącą. Graham Reed znakomicie łączy wątki satyryczne z elementami politycznego thrillera.
Ogromnym atutem filmu są autentyczne zdjęcia Hawany (Castro wydał pozwolenie na kręcenie filmu na Kubie).
„Havana”
„Havana”, melodramat, USA 1990, 138 min., reżyseria: Sydney Pollack, obsada: Alan Arkin, Daniel Davis, Lena Olin, Raul Julia, Robert Redford, Tomas Milian.
Film, który w zamierzeniu autorów miał być nową „Casablanką”, zakrojony na epicką skalę melodramat z udziałem Roberta Redforda i Leny Olin rozgrywa się na ogarniętej rewolucją Fidela Castro Kubie.
Akcja toczy się w roku 1958. Na Kubie reżim dyktatora Batisty chyli się powoli ku upadkowi; rewolucjoniści Fidela Castro rosną w siłę. Panujący na wyspie chaos jest wodą na młyn zawodowego hazardzisty Jacka Weila (Robert Redford), który wybiera się do Hawany, by grać w pokera. Szuler liczy, że spanikowani bogaci gracze przesiadujący w kubańskich kasynach będą w obliczu nadchodzącej rewolucji obstawiać wyjątkowo wysoko. Po przybyciu na wyspę Jack poznaje piękną Robertę Duran (Lena Olin). Kobieta jest żoną znanego działacza rewolucyjnego. Kiedy bojownik zostaje schwytany przez siepaczy Batisty i najprawdopodobniej przez nich zabity, znajomość między hazardzistą i Robertą rozwija się w pełen pasji romans. Jack ma nadzieję, że ukochana ucieknie z nim do Stanów, serce Roberty wciąż należy jednak do rewolucji, Kuby i zaginionego męża.
W latach osiemdziesiątych Robert Redford wystąpił na ekranie zaledwie kilka razy, poświęcając większość energii swej karierze reżyserskiej i producenckiej, wspieraniu kina niezależnego i rozwijaniu festiwalu filmowego w swej posiadłości Sundance w stanie Utah. „Hawana” zapowiadana była jako jego wielki powrót. Redford znów połączył siły ze swym przyjacielem, reżyserem Sydney’em Pollackiem, z którym w przeszłości wielokrotnie odnosił spektakularne sukcesy (dość wspomnieć „Jeremiaha Johnsona”, „Trzy dni Kondora” czy „Pożegnanie z Afryką”).
„Hawana” od początku była porównywana z legendarną „Casablanką”. Akcja filmu Pollacka rozgrywa się co prawda na ogarniętej rewolucją Kubie, scenerią zaś słynnego melodramatu z Bogartem było Maroko w czasie II Wojny Światowej, jednak fabuły obydwu obrazów łączy bardzo wiele podobieństw. Zarówno w „Hawanie”, jak i w „Casablance”, cyniczny i egoistyczny z pozoru bohater-outsider musi wybierać między miłością i osobistym szczęściem a poświęceniem w imię wyższych wartości. Ponadto w jednym i drugim filmie partnerką głównego bohatera jest aktorka pochodząca ze Szwecji – w „Casablance” była to Ingrid Bergman, w „Hawanie” – Lena Olin.
W produkcję zaangażowany został ogromny budżet, ale „Hawana” nie odniosła wielkiego sukcesu i została dość chłodno przyjęta przez recenzentów. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że film Pollacka został skrzywdzony. Reżyser zdołał bardzo sugestywnie odtworzyć realia i dekadencką, pełną napięcia atmosferę Kuby w ostatnich dniach przed upadkiem dyktatury Batisty. Film jest nostalgicznym pożegnaniem z przedrewolucyjną Hawaną – miejscem pełnym przemocy i niesprawiedliwości, ale zarazem barwnym miastem rozrywek, prowadzonych przez mafię kasyn, szulerów, awanturników i playboyów. Nie zawiodły gwiazdy – Robert Redford pokazał, że mimo upływu lat wciąż jest aktorem nie tylko przystojnym, lecz również charyzmatycznym, na wysokości zadania stanęła również jak zwykle doskonała Lena Olin. Epicka, nakręcona z rozmachem „Hawana” ma dziś swoje miejsce wśród klasycznych współczesnych melodramatów.
„Hawana – miasto utracone”
„Hawana – miasto utracone” („The Lost City”), dramat, USA 2005, 143 min., reżyseria: Andy Garcia, obsada: Andy Garcia, Inés Sastre, Tomas Milian, Richard Bradford.
Pulsujący muzyką, wrzący namiętnością – ten zapierający dech w piersiach film zachwyci każdego. Michael Willington, „Chicago Tribune”.
Wystawny, wspaniały, odurzający. Steven Holden, „New York Times”.
Wibrujący i tętniący życiem, znakomity, fascynujący film. Zrobiony z pasją. Stephen Farber, „Movieline”.
Oszałamiający wizualnie i wibrujący muzyką film przenosi nas w samo serce dawnej Hawany. Pete Hammond, „Maxim”.
Andy Garcia odwołuje się tu do najlepszych tradycji filmowych, od „Casablanki” po „Ojca Chrzestnego”. Rene Rodriquez, „Miami Herald”.
Film jest zmysłową, pełną barw i muzyki opowieścią o dawnej Hawanie. O Kubie tuż przed Castro, Hawanie tuż przed rewolucją. Oglądamy legendarne miasto w chwili przełomu, Hawanę której już nie ma. To właśnie tu toczy się porywająca historia miłosna spleciona z dramatycznymi wydarzeniami rewolucji, która ogarnia kraj. A wszystko to w pełnej przepychu scenerii, nasyconych południowym światłem barwach i gorących rytmach kubańskiej muzyki. Aktor i reżyser, Andy Garcia, składa swym pełnym pasji i miłości filmem hołd kulturze i przeszłości ojczystej wyspy.
Hawana 1958 roku to miejsce nieustającej zabawy, nocnych uciech i niedozwolonych, przyciągające znudzone towarzystwo obu Ameryk. Jednym żyje się tu beztrosko, innym jednak ciążą dyktatorskie rządy Batisty. Kraj przeżywa rewolucję. Podczas gdy bojownicy pod wodzą Fidela Castro i Ernesto „Che” Guevary szykują się do zajęcia miasta, Fico Fallone (Andy Garcia), właściciel El Tropico, najlepszego w Hawanie muzycznego klubu nocnego, walczy, by zachować rodzinę i miłość kobiety. Nie wie, że jego klub stanie niedługo się czymś więcej niż tylko ulubionym przez gości miejscem rozrywki.
Obserwuje to wszystko Amerykanin, Pisarz (Bill Murray). Widzi, jak rewolucja zmienia wszystko wokół, a wir wypadków wciąga nieuchronnie Fico Falone, który nie może już nic zrobić. Na jego oczach ginie kultura, niszczone jest wszystko, co było jego światem, zmieniają się ludzie.
Ten film to nostalgiczna i zmysłowa pieśń miłosna…
„Hawana – miasto utracone” wraca do Hawany w momencie jej rozkwitu, na Kubę dziś już nieznaną. Przenosząc się w przeszłość, odnajdujemy świat młodości bohaterów słynnego „Buena Vista Social Club”. I tak jak tamten, kultowy już film przypomniał najlepsze czasy kubańskiej muzyki i roztańczoną Hawanę przed rewolucją, tak i ten powraca do epoki, gdy najsłynniejsi kubańscy muzycy zachwycali słuchaczy niepowtarzalnym dźwiękiem i porywającym rytmem – tym, co uczyniło Hawanę „Perłą Antyli”.
Ścieżka dźwiękowa filmu zawiera całe bogactwo muzyki kubańskiej. To właśnie ona tworzy niezapomniany obraz Kuby i Hawany. Fascynującej kultury, która w pełni wyraża się poprzez muzykę, taniec i poezję. Kultury bogatej i barwnej, bo wyrosłej z wielu tradycji: europejskiej, afrykańskiej i indiańskiej, z chrześcijaństwa i kultu santoria. Z burzliwej historii i krwawej rewolucji. Z temperamentu mieszkańców Kuby, jej klimatu i piękna.
Poznajmy historię ziemi, z której nie można wygnać rytmu. Nawet gdy opuścisz Kubę, ten rytm na zawsze pozostanie w tobie…
Z recenzji Marty Olszewskiej:
O Hawanie próbował swego czasu opowiedzieć filmową story Sydney Pollack, wyszło mu średnio, film nie wytrzymał porównania z „Casablanką”, do której nawiązywał. Na temacie wykładali się też inni reżyserzy, najwyraźniej jakoś ciężko było stworzyć sensowną fabularną opowieść o ostatnich dniach świetności Kuby.
Andy Garcia zrobił to, co nie udało się innym – wyprodukował łatwy do strawienia melodramat, z pięknymi strojami z lat pięćdziesiątych, kobietami, muzyką i dramatem miłosnym. Stworzył solidny kawałek kina w starym stylu – o miłości, nostalgii, rewolucji i zakochanym twardzielu w typie Bogarta. Odwołania do tradycji tak widoczne, że miałam czasami wrażenie déja vu, jakbym oglądała film sprzed lat, w którym za chwilę przy pianinie pojawi się Rick Blaine.
Podobna jest zresztą historia i epickie osadzenie fabuły – jest polityczny przełom, czyli końcówka rządów Batisty i początek władania Castro, jest klub nocny, jest Ona i On, klubu właściciel. Jego, czyli Fico Fellove, gra sam Garcia, który debiutuje jako reżyser. Oglądamy Hawanę, jakiej już nie ma – bogatą, malowniczą, gwarną, a w niej rodzinę Fellove, którą wkrótce dotknie dramat rewolucji. Najlepszy lokal w mieście – El Tropico na razie tętniący życiem i muzyką, stanie się natomiast niebawem miejscem represjonowania – symbolicznego i dosłownego, jakich dopuści się nowy reżim. Rodzina Fico należy do lokalnej arystokracji, podpatrujemy zatem wystawne życie, jakie wiodą, przyjęcia, obiady, tańce, spotkania. Do tych barwnych scen dorzuca Garcia coraz więcej goryczy – najpierw brutalne rządy dyktatora Batisty, na koniec następujący w rodzinie podział – na przeciwników i zwolenników Castro (bracia Fico wstępują do partyzantki). Dramat historii splata się oczywiście z dramatem miłosnym – ukochana Fellove, wdowa po bracie, który zginął w zamachu na Batistę, staje się pierwszą damą nowych rządów. Zmuszony do emigracji Fico musi wybierać między uczuciem a wolnością.
Bardziej niż na epickości i surowej dokumentacji tamtych czasów zależało Garcii na oddaniu celuloidowego czaru świata, który odszedł. Stąd wysmakowana sceneria, przepych, zdjęcia jak z wycieczkowych prospektów i dramaturgia z kanonów starego kina. Momentami ociera się wszystko o kicz, ale konwencja rządzi się swoimi prawami.
Symbolicznym wymiarem przetrwania i ocalenia pamięci o dawnym świecie, o kulturze Kuby i pięknie starej Hawany jest – podobnie jak sam film – muzyka. Dzięki nim Hawana – miasto utracone – staje się miastem odzyskanym.
W obsadzie same gwiazdy – poza Garcią, piękna Ines Sastre, Dustin Hoffman i Bill Murray, który służy za chórek, dowcipnie komentujący, czasem płynnie rozładowujący sytuację. Mnie szczerze powiedziawszy zaczyna uwierać powoli obsadzanie go w rolach sympatycznego pierdoły, niebieskiego ptaka w dresie albo krótkich portkach. Ale jako pisarz obserwujący dramat Kuby stanowi element urozmaicający opowieść.
„Hawana” to film dla Garcii bardzo osobisty. Pracował nad nim szesnaście lat. Jak sam mówi, opowiada w „Hawanie…” o kraju swojego dzieciństwa, który opuścił jako pięcioletni chłopiec. Wspomnienia i sentymenty Garcii przefiltrowane zostały przez wrażliwość Guillermo Cabrera Infante – jednego z najważniejszych pisarzy kubańskich, autora „Trzech smutnych tygrysów”, który napisał scenariusz do filmu. Nic dziwnego, że powstał obraz nasycony nostalgią, dobrze wkomponowujący się w stylistykę kina spod znaku „Casablanki”.
Trzeba przyznać, że Garcia dobrze odrobił historię i warsztat kina, ciekawe, co dalej.
„7 dni w Hawanie”
„7 dni w Hawanie” („7 días en La Habana”), dramat, Francja, Hiszpania 2012, 129 min., reżyseria: Laurent Cantet, Benicio Del Toro, Julio Médem, Gaspar Noé, Elia Suleiman, Juan Carlos Tabío, Pablo Trapero, obsada: Emir Kusturica, Josh Hutcherson, Daniel Brühl.
Scenariusz „7 dni w Hawanie” to dzieło kubańskiego powieściopisarza Leonardo Padury Fuentesa. Leonardo jest dziennikarzem, scenarzystą i pisarzem z generacji, która dorastała podczas kubańskiej rewolucji. Każdy z owych siedmiu dni stanowi segment wyreżyserowany przez innego twórcę. Reżyserzy na swój sposób spojrzeli na Hawanę, w której życie tętni niemal w każdym zakątku. Wśród nich są Julio Medem („Krowy”, „Lucia i seks”), Laurent Cantet (nagrodzona Złotą Palmą „Klasa”), debiutujący za kamerą Benicio del Toro, Gaspar Noé („Nieodwracalne”, „Wkraczając w pustkę”), Pablo Trapero („Lwica”) i Elia Suleiman („Czas, który pozostał”, „Boska interwencja”). Reżyserzy na Hawanę patrzą bardzo indywidualnie ze względu na swoje pochodzenie, wrażliwość i artystyczny styl, eksponując te cechy miasta, które według nich stanowią o wyjątkowości Hawany.
Z recenzji Jakuba Popieleckiego:
Spośród siedmiu dni, jakie spędzamy tu w Hawanie, jeden drugiemu nierówny. Taki w końcu urok nowelowych filmowych wycieczek po słynnych miastach. Jak pamiętamy z filmów o zakochanym Paryżu czy Nowym Jorku, wraz z inwentarzem niekompatybilnych reżyserskich osobowości przychodzi jakościowe rozchwianie.
Ale choć każdy z siedmiu autorów ciągnie w swoją stronę, stylistyczne spektrum filmu nie jest zbyt rozpięte. Najdalej od komediowo-nostalgicznego status quo odchodzą Julio Medem i Gaspar Noé. Pierwszy proponuje nam kiczowaty melodramat o pewnym miłosnym trójkącie, drugi natomiast – ćwiczenie stylistyczne z budowania klimatu grozy. Segment twórcy „Nieodwracalnego” zdecydowanie najbardziej odstaje od całości. Oglądamy w nim egzorcyzmy, mające na celu wyleczenie młodej dziewczyny z homoseksualnych skłonności. Francuski reżyser zamienia ciepłe rozbujanie pozostałych nowelek na charakterystyczny dla siebie duszny klimat. Zamiast zabawnych perypetii i skąpanych w słońcu uliczek mamy tu rozegrany w pierwotnym rytmie rytuał. Wciągający, ale pozostający jednak zaledwie intrygującą wprawką.
O dziwo, cały film ma tylko jednego scenarzystę – kubańskiego pisarza Leonardo Padurę. Próbuje on zbudować integralny obraz tętniącej życiem Kuby, stąd na przykład przemykające się pomiędzy kolejnymi epizodami postacie. Efekt jest jednak wymuszony i niekonsekwentny, a te szarady i tak donikąd nie prowadzą.
Wiele nowelek opowiedzianych jest z punktu widzenia przybysza, obcego. To młody amerykański aktor (Josh Hutcherson) szukający „okazji” w nocnych klubach Kuby, znany reżyser (Emir Kusturica), który przybył odebrać nagrodę za całokształt twórczości, albo palestyński dziennikarz (Elia Suleiman) mający przeprowadzić wywiad z lokalną osobistością. Ich historie przyprawione są oczywiście szczyptą humoru: czy będzie to matrymonialna pomyłka Hutchersona czy autoparodia kreującego się na pijaka i abnegata Kusturicy. Najlepiej w całym tym zestawie wypada nowelka Suleiman. Reżyser/aktor ma unikalny talent do wydobywania komizmu z konfrontacji apatycznego bohatera z jego otoczeniem (m.in. przemówienia Fidela Castro w telewizji), co więcej, czyni to niemal bez słów.
Zaskoczeniem może być brak komentarza politycznego. Punktem wyjścia dla nowelek Juana Carlosa Tabio i Laurenta Canteta są trudy życia na Kubie (problemy z niedoborem podstawowych produktów), a mimo to reżyserzy komponują wokół nich leciutkie anegdotki. Lokalna społeczność jednoczy się tu w realizacji jakiegoś celu (czy to upieczeniu tortu, czy zbudowaniu fontanny-kapliczki z Matką Boską), a ich starania mają bezpretensjonalny, komediowy wydźwięk. Widzimy co prawda usiłujących uciec z kraju Kubańczyków, ale nigdzie nie zostają zgłębione przyczyny ich dramatycznej decyzji. Najbliżej tego jest opowieść o dylemacie młodej Cecylii. Ale problem bohaterki zostaje rozwodniony łzawym anturażem historyjki o kobiecie rozdartej między dwoma mężczyznami. Zło przychodzi tu zresztą z zewnątrz – pod postacią śliskiego Daniela Brühla. Daje on obietnicę lepszego świata, ale za cenę wykorzystania kubańskiej niewinności.
Choć gdzieniegdzie pobrzmiewają więc mniej oczywiste tony, przedstawiony tu obraz Kuby sprowadza się do turystycznej widokówki. Bardzo ładnie sfotografowanej, ale nie wolnej od stereotypów i ślizgającej się po temacie. Często po prostu dość nijakiej.
Z recenzji Łukasza Rogojszy:
Siedmiu reżyserów z siedmiu różnych epizodów stworzyło jeden, ale bardzo różnorodny, film. Hipnotyzującą muzyką i obrazami opowieść o życiu kubańskiej stolicy oraz jej mieszkańców.
Jeden reżyser to norma. Dwóch – oryginalność. Trzech – ekstrawagancja. Ale siedmiu?! A właśnie tyle osób tworzyło „7 dni w Hawanie”. Wydawałoby się, że to prosty przepis na chaos i kompletną porażkę tworzonego projektu, tymczasem dzieło producentów oscarowego „Traffica” (2000) broni się wcale nie najgorzej.
Benicio Del Toro, Pablo Trapero, Julio Medem, Elia Suleiman, Gaspar Noe, Juan Carlos Tabio i Laurent Cantet poszli w ślady swoich znanych i lubiących eksperymentować z formułą filmu kolegów po fachu (chociażby Quentina Tarantino w „Pulp Fiction”, Paula Thomasa Andersona w „Magnolii” czy Paula Haggisa w „Mieście Gniewu”). Film kręcili przez siedem tygodni, przy czym każdy z reżyserów miał zaledwie tydzień na zrealizowanie swojego epizodu, przedstawiającego jeden dzień tygodnia w stolicy Kuby.
Mając to na uwadze, efekt końcowy można ocenić pozytywnie. „7 dni w Hawanie” opowiada o zwykłych ludziach, ich problemach i radościach, marzeniach i porażkach. Naturalność przedstawianych postaci bez dwóch zdań ujmuje, pokazując zupełnie inne oblicze Kuby niż to znane z zachodnich mediów.
Widzimy kraj kochający zabawę, pełen otwartych i serdecznych ludzi, bogaty kulturowo i zaskakujący na każdym kroku. Dyktatura? Ludzkie dramaty? Łamanie praw człowieka? Tego tutaj nie znajdziemy. I bardzo dobrze, bo właśnie przez pryzmat tych haseł większość ludzi postrzega Kubę. Tymczasem reżyserzy pokazali inną, lepszą i bardziej ludzką twarz tego jedenastomilionowego państwa, które na świecie znane jest dzięki cygarom, genialnemu Mojito i Fidelowi Castro.
Nietypowa konwencja, w jakiej twórcy zdecydowali się opowiedzieć o Hawanie i jej mieszkańcach, zapewnia widzowi mocne wrażenie oryginalności, ale pociąga za sobą również pewne negatywne konsekwencje. Dzieląc film na siedem części, oglądającym, z natury rzeczy, znacznie trudniej jest utożsamić się z jakimkolwiek bohaterem (ci przebywają na ekranie zaledwie po kilka, kilkanaście minut), a co za tym idzie przywiązać się do samego filmu.
Zresztą, sama koncepcja przedstawienia akcji filmu w siedmiu częściach może wydać się wielu osobom – zwłaszcza tym nie obeznanym z kinem niezależnym lub nie przepadającym za tego rodzaju kinematografią – niezrozumiała, mało wciągająca czy po prostu nudna. Zwłaszcza że narracja ma raczej spokojny i zrównoważony charakter, sukcesywnie wprowadzając w optymistyczny nastrój, ale bez epatowania gwałtownymi emocjami.