Dzienniki motocyklowe (hiszp. Diarios de motocicleta) – film z 2004 (w koprodukcji argentyńskiej, brazylijskiej, francuskiej, niemieckiej, peruwiańskiej, amerykańskiej, brytyjskiej i chilijskiej) w reżyserii Waltera Sallesa. Scenariusz napisał Jose Rivera na podstawie pamiętników Ernesta „Che” Guevary i Alberta Granady (Con el Che por America Latina). W rolach głównych wystąpują Gael García Bernal i Rodrigo de la Serna.
Jest to film drogi, który opowiada historię podróży młodego Ernesta Guevary (Gael García Bernal) – studenta medycyny – oraz jego przyjaciela – biochemika – Alberta Granady (Rodrigo de la Serna) z południa na północ kontynentu, od ich rodzinnej Argentyny, przez Chile, Peru i Kolumbię, aż do Wenezueli.
Początkowo poruszają się na Siłaczce („La Poderosa”), trochę już zdezelowanym motocyklu, który po jakimś czasie zepsuje się zupełnie i zmusi ich do pokonania wielu setek kilometrów na piechotę i autostopem. Po drodze oglądają biedę i ciężkie życie przygodnie napotykanych ludzi. Dłuższy pobyt zaliczają w ośrodku leczenia trądu na północy Peru, gdyż Ernesto chce się w przyszłości specjalizować w tego typu schorzeniach. Stamtąd, w ostatni etap podróży, wyruszają na tratwie ofiarowanej im przez pracowników tego centrum terapeutycznego.
Pokonując tysiące kilometrów i obserwując świat wokoło, Ernesto dostrzega, że w istocie ludzi Ameryki Południowej o wiele więcej łączy niż dzieli, a podziały na narody są sztuczne.
Film otrzymał Oscara w kategorii Najlepsza Piosenka, był również nominowany w kategorii Najlepszy Scenariusz Adaptowany. „Dzienniki motocyklowe” były także nominowane do Złotej Palmy. Na festiwalu w Cannes otrzymały Nagrodę François Chalais, Nagrodę Jury Ekumenicznego i Wielką Nagrodę Techniczną (ex aequo z Clean).
Z recenzji Agnieszki Majewskiej („Podróż w głąb siebie”):
Z filmu Waltera Sallesa wyłania się portret szczerego idealisty, który pragnie poznać świat, zainteresowanego przede wszystkim ludzmi i ich życiem. Oglądamy młodego człowieka, o którym wiemy, że za kilka lat będzie obalał dyktaturę na Kubie i organizował rewolucję w Kongo, ale nie dowiadujemy się niczego o jego rewolucyjnej przyszłości. Ernesto w „Dziennikach motocyklowych” to pochodzący z zamożnej rodziny student medycyny, który na rozpadającym się motorze nazywanym Ponderosą, wraz z przyjacielem Alberto Granado przemierza Amerykę Łacińską. Wielomiesięczna podróż od Kordoby po Caracas ukształtuje młodych ludzi i na zawsze zmieni ich wyobrażenie o świecie.
Reżyser wykorzystał epizody opisane w „Dzienniku motocyklowym” Ernesto Che Guevary, ubarwił je nieco i tchnął w tę historię ducha, dzięki czemu świetnie czuje się klimat tamtej szalonej wyprawy. W rolę młodego Ernesto wcielił się Gael Garcia Bernal, jeden z najpopularniejszych aktorów młodego pokolenia, którego charyzma sprawia, że oglądamy „Dzienniki motocyklowe”, jakbyśmy mieli do czynienia z prawdziwym Guevarą.
Swoją drogą film przypomina dokument. Rozmowy ze zwykłymi ludźmi i głos z offu czytający komentarz do przedstawionych wydarzeń podkreślają autentyczność opowiadanej historii.
Oprócz barwnych obrazków z życia dwóch podróżników, którzy nie bardzo przejmując się brakiem pieniędzy, korzystają z rozmaitych środków transportu i form noclegu, beztrosko popijają wino, flirtują z kobietami, widzimy także nędzę i niesprawiedliwość, która coraz bardziej zaczyna spędzać sen z powiek młodemu Ernesto. Najciekawsza jest jednak zmiana, jaka dokonuje się w ich wnętrzu, jak stopniowo rodzi się w młodym człowieku niezgoda na świat taki, jaki jest, bo po tej wędrówce nic już nie będzie jak kiedyś.
Salles nie zrobił filmu programowo ideologicznego, choć miejscami nie można oprzeć się wrażeniu, że postać Che jest tu idealizowana, kiedy młodzieniec przemywa rany chorym na trąd, przepływa rzekę wpław na znak, że chce być ze słabymi i pokrzywdzonymi, wygłasza w kolonii trędowatych płomienną przemowę, zresztą nagradzaną brawami. Obrazkowość i oczywiste przesłanie tych scen wnosi dawkę niepotrzebnej, trochę naciąganej symboliki, która dźwięczy w filmie nieco sztucznie.
Mimo to „Dzienniki motocyklowe” to kino drogi w niezłym wydaniu zawierające sporą dawkę humoru. To opowieść o ludziach, którzy zanim znajdą swe miejsce w otaczającej rzeczywistości, najpierw próbują ją poznać. Oczom podróżników ukazuje się świat pełen wyzwań, a w młodym Ernesto stopniowo dojrzewa przekonanie, że należy go zmienić.
Z recenzji Tadeusza Sobolewskiego:
„Dzienniki motocyklowe” rozpoczynają się w biegu, sekwencją pożegnania w Buenos Aires dwóch przyjaciół z dobrych domów, studenta medycyny i młodego biochemika, którzy na objuczonym, ryczącym nortonie 500 wyruszają w podróż, w ostatniej chwili wymijając autobus zajeżdżający im drogę. Po ośmiu miesiącach, na drugim końcu Ameryki, w kolonii trędowatych w Peru będzie ich żegnał las rąk – chorych, lekarzy, zakonnic prowadzących leprozorium. Rozstajemy się z nimi w biegu, tak jak się spotkaliśmy.
Legenda nie przytłacza
„Dzienniki motocyklowe” ogląda się jak film współczesny. Łatwo zapominamy, że rzecz dzieje się w roku 1952, nie myślimy o tym, co stanie się z Guevarą i z rewolucją kubańską – płyniemy dalej, przed siebie. Cały film oparty jest na tym linearnym ruchu, który nie zaczyna się i nie kończy. Postać Ernesta, niby wierna w szczegółach, ukazana jest w trakcie formowania się, jako pewna możliwość. – Nie myśl o Che – mówił aktorowi Gaelowi Bernalowi prawdziwy Alberto Granado. – Bądź po prostu sobą.
Do pewnego momentu mógł jeszcze wrócić do Maryli – Chichiny – bogatej panny, która go zdradziła. Mógł poświęcić się leczeniu trędowatych – poszedł dalej. Udała się rzecz nadzwyczajna – filmowego Guevary przyszła legenda wcale nie przytłacza. „Che” nie jest tu jeszcze mitycznym przydomkiem, tylko potocznym argentyńskim powiedzonkiem znaczącym tyle co „bracie”.
Kino nie jest przyczynkiem do badań historycznych. To gra z oczekiwaniami widza, urealnianie mitu, sprowadzanie go na powrót do życia. Warto tak właśnie spojrzeć na film Sallesa, pamiętając o jego „Dworcu nadziei”. Polski tytuł był zbyt ckliwy – ten znakomity brazylijski reżyser nigdy nie ucieka się do emocjonalnego szantażu. Prowadzi z widzem wyrafinowaną grę. W „Dworcu…” zderzył swoją bohaterkę, starą oszustkę żerującą na ludzkich pragnieniach, ze zbiorową tęsknotą ludzi z pielgrzymki, z oczekiwaniem chłopca bezskutecznie poszukującego ojca, przypadkiem noszącego imię Jezus.
Gra w wiarę
Salles zagrał z nami w wiarę. Pokazał, że nawet oszust jest na swój sposób wierzący. W „Dziennikach motocyklowych” znów gra o wysoką stawkę i znów wygrywa w wielkim, choć powściągliwym i chropowatym stylu. Nie biorąc pod uwagę upadłości danych idei postępu, solidarności, sprawiedliwości społecznej, Salles wywołuje odwieczne pytania, na których zbudowana jest nasza cywilizacja: czy historia nie ma żadnego celu? Czy jako ludzkość nie jesteśmy jednością? Czy świata nie da się zmienić? Czy ofiara na rzecz odnowy świata nie ma żadnej wartości?
Znam takich, którzy będą się bronić przed tym filmem jak przed czerwoną płachtą. Ktoś inny zobaczy w nim alegorię rewolucyjnych złudzeń zdruzgotanych jak motocykl „La Poderosa”. Ale pozostają jeszcze oczekiwania ludzi, których dwaj podróżnicy spotykają po drodze. Twarze chłopów, intelektualistów, zakonnic układają się w ludzką mozaikę, za którą nie stoi żadna ideologia.
Jesteśmy zbyt letni – narzekał z Argentyny Gombrowicz (mniej więcej w tym czasie, kiedy dzieje się akcja filmu). W przeciwieństwie do Latynosów – uważał – my, Polacy, nie przeżyliśmy głęboko ani chrześcijaństwa, ani socjalizmu, zbieżnych w pewnych punktach. Przestraszyliśmy się jednego i drugiego.
Ten film, przywołując wielkie idee, zarazem rozpuszcza granice między nimi. W leprozorium ci, którzy nie chodzą na mszę, nie mają prawa do obiadu. Ernesto i Alberto uważają się za ateistów, nie chcą kłamać. Ale inni, wierzący, przyniosą im kradzione porcje. A w jednej ze scen matka przełożona będzie oklaskiwać młodego Guevarę mówiącego o jedności Ameryki. W tym filmie, zarazem radykalnym i otwartym, dominuje poczucie wspólnoty i brak nienawiści.
Co z Guevarą?
Ukończy studia medyczne. Wyląduje w Gwatemali, gdzie rząd przeprowadza reformę rolną. W 1954 r. w Meksyku spotka braci Fidela i Raula Castro. W 1956 r. na pokładzie „Granmy” wyląduje na Kubie. W 1959 razem z Castro obalą rząd Batisty. Popularne hagiografie Che ukrywają to, że osobiście torturował i zabijał podejrzanych o szpiegostwo. Logika mitu jest inna. Mit chce samego dobra. Wynika z ludzkich potrzeb, nie z praktycznej oceny faktów. Rewolucja kubańska poniosła fiasko, nie udało się stworzyć „nowego człowieka”, o którym marzył Guevara, nie sprawdziła się idea guerilli. Ale kolejne pokolenia czczą męczennika rewolucji wytropionego w 1967 r. w boliwijskiej dżungli. Co w tym kulcie jest najistotniejsze? Poświęcenie Che? Rezygnacja z władzy na Kubie? Sprzeciw wobec ZSRR? Samotna walka? Dzisiejsze nastolatki, wywieszające jak ikonę jego wizerunki, tego nie wiedzą. Dla nich liczy się nie przeszłość, ale przyszłość. Film wychodzi im naprzeciw. Pokazuje: proszę, droga wolna.
Ta inicjacyjna podróż mogła skłaniać do pokory i rezygnacji – świat jest, jaki jest. Ale puenta jest inna – świat jest chory, potrzeba mu lekarza. Alberto zostanie lekarzem, Ernesto rewolucjonistą. Pozostaną przyjaciółmi – ekstrawertyk Alberto, kochający życie i panienki, oraz Ernesto – radykał, wsławiony powiedzeniem, które podchwycili kontestatorzy ’68 roku: „Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego”.